Komentarze: 2
Zastaniawiaem się czemu zakadać jakiegoś tam bloga, pisać to co myśle w internecie itd.... I doszedem do winiosku że po prostu chcę z siebie wywalić wszystko co mnie gnębi, a nie mam komu. Jakoś glupio mi znajomych obarczać wszystkimi mojimi problemami, na które oni nic nie poradzą poza dawaniem trywialnych rad które mogę sobie sam dać. A może po prostu nie ma takich ludzi przed którymi móg bym się otworzyć.
Tak więc ostrzegam od razu że będzie to typowy blog "narzekacza" który zrzędzi na to żę mu źle i bo nikt go nie kocha. Więc jak ktoś nie chce czytać to od razu w tyl zwrot.
Dzisiaj wieczorem dostalem strasznego dola, i sam nie wiem dlaczego bo jeszcze wczoraj swietnie bawilem sie na wyjeździe. A moze po prostu dotarlo do mnie cos co uslyszalem wczoraj w nocy od kolezanki.
Ale moze od początku.Kolezanka E chciala mnie wczoraj wyswatac z jakakolwiek dziewczyna, wymieniala mi pare mozliwych typów za które powinienem się wziąć, zgodzilem się z nią że to świetny pomysl i na tym się skończylo. A byliśmy w takim stanie ze nawet nie wiem czy ona pamieta cokolwiek z tej rozmowy, bo ja pamiętam jak przez mgle. Ale utkiwilo mi w pamieci jedno jej stwierdzenie. Ze powinienem sobie koniecznie kogos znalesc bo widac jak bardzo jestem samotny. I to jest prawda.
Ale:
Teraz będzą gorzkie żale grafomana.
Samotność już mnie wykańcza a nie wiem zupelnie co mam z tym zrobic (a wlasciwie wiem ale nie potrafie). I nawet boję się innym powiedzieć jak bardzo potrzebuje czyjejś obecności. A nawet jak ktoś to zauważy to kończy się wszystko na paru pocieszających zdaniach, i jakiejś rozmowie z której nic nie wynika, a ja nie potrafie sie przelamać żeby zbliżyć się do innych ludzi. Zawsze bylem samotny i zawsze to ukrywalem przed innymi. Na pytanie co slychac odpowiadalem po amerykansku "dobrze". A nikt nie byl na tyle dociekliwy żeby sprawdzic czy rzeczywiscie tak jest. I tak minely mi lata życia, z kazdym dniem bylo coraz gorzej, czulem się coraz bardzie wyobcowany od ludzi, wiec sam tez coraz bardziej od nich uciekalem, az wreszcie doszlo do tego że staralem się jak moglem nie spotkac kogokolwiek kto by mnie znal. Osiągnolem dno tak ze odczowalem strach na sam widok ludzi (to sie chyba nazywa chorobliwa niesmialosc). I wtedy się zmobiliziwalem, udalo mi się z tego wyjść, dzisij przynajmniej nie boję się rozmawiać z innymi ludzmi, nie odczówam strach na myśl że spotkam kogoś znajomego na ulicy. Ale nadal budzuje wokól siebie móry których nikt nie jest w stanie sforsować. Więc nawet jak ktoś próbuje to wcześniej lub puźniej zrezygnuje.
I to tyle o mnie.